W imię… wywołało wiele kontrowersji jeszcze nim pojawiło się na ekranie. Tym samym wraz z poruszanymi tematami spod znaku „tych, o których nie wolno mówić głośno” (nawiasem mówiąc nie mających nic wspólnego z warsztatem czy samym studium postaci) pojawiły się dwa obozy widzów- Ci, którzy ten film lubią i ci którzy go nienawidzą.
Nie będę rozpatrywała tego filmu pod względem religijno- duchownym. Tematem głównym jest poszukiwanie siebie, mamy również miłość, przyjaźń, bunt, a nawet poddanie się. A to, że bohater ma na sobie sutannę jest już w moim odczuciu sprawą co najwyżej trzeciorzędną. Sama fabuła nie wydaje się z gatunku typowego LGBT ale bardziej dramatu jednostki. Wszystko rozwija się powoli, a zanim splotą się historie obu mężczyzn, możemy zaobserwować studium psychologiczne każdego z nich osobno.
Na pewno jeśli chodzi o stronę wizualną i aktorską W imię… wychodzi z tego obronną ręką.
Andrzej Chyra niemal wsiąkł w swojego bohatera, oddał całym sobą rozterki, wątpliwości. Widać, że aktor podszedł do postaci Adama jak do każdej innej, ze zrozumieniem, poniekąd ze współczuciem, ale i sympatią. Bardzo dobra intonacja, z niską, wibrującą barwą nadała mu charyzmy i oczywiście przyćmiła wszystkich wokół. A scena, w której zmęczony i zrezygnowany Adam siada przed komputerem, wychylając przy tym szklanki wódki, z pewnym zażenowaniem przyznaje się przed siostrą (i poniekąd samym sobą) jest bez wątpienia potwierdzeniem jego aktorskiego kunsztu. To na nim koncentruje się cała fabuła aczkolwiek często jego bohater jest tylko obserwatorem.
Jeszcze pochwały należą się młodym aktorom. Mateusz Kościukiewicz, choć wydaje się tłem dla historii Adama, świetnie pokazuje swoją postać za pomocą gestu, postawy i niemal stonowanej mimiki z kreacją niemal pozbawioną słów. Jest tym samym nadzieją na odrodzenie aktorskiej szkoły filmowej, która od kilku lat ma dość
Zdjęcia, zarówno te ukazujące szeroką perspektywę w ujęciu samotnej jednostki na ogólnym planie z tłem przyrody oraz te ograniczające nasze pole widzenia w postaci wnętrza domostw, zderzające ze sobą nastrojowe piękno natury z naturalizmem zaściankowej wioski, niejednokrotnie wzbudzają zachwyt. Już w pierwszej scenie – prologu pokazującej biegnącego przez las Adama widać, jak będzie przebiegać fabuła. Swoją drogą stanowi ona jedną z ciekawszych i ładniejszych obrazów we współczesnym polskim kinie, a samo ukazanie czcionki na tle nieba, gdy główny bohater zatrzymuje się i unosi głowę do góry, wydaje się wprowadzać pewien rodzaj liryzmu do opowiadanej historii.
Kadr z filmu W imię..., 2013, dyst. Kino Świat
Muzyczny miszmasz jeszcze wzbogaca całość filmu. Gra skrzypiec brutalnie zderza się z muzyką współczesną. Daje to pewien wydźwięk buntu bohaterów i poniekąd nowoczesności przekazu filmu. A jeśli już o walorach dźwiękowych mowa, warto zwrócić uwagę na przedostatnią scenę spotkania dwójki głównych postaci w strugach deszczu Mamy całkowicie wyciszoną ścieżkę dialogową i pozostałe odgłosy z zewnątrz, natomiast pejzaż dźwiękowy w postaci padającego deszczu jest mocno uwydatniony. Tym samym wcześniejszy naturalizm we wnętrzach pomieszczeń zostaje wyparty przez poetyckość ukazania bliskiego planu.
Jednym z bardziej irytujących „ale”, który osobiście nie zrobił na mnie wrażenia i nie wiem czemu miał służyć, to scena epilogu filmu. Nie do końca mogę pojąć toku myślenia reżyserki- czy miał on wprawić w zdumienie czy wprowadzić w zadumę? Jak dla mnie oba te zabiegi wydają się mocno chybione.
Ocena ogólna 4+/6
Scenariusz i reżyseria 4/6
Zdjęcia 5/6
Aktorstwo 5/6
Muzyka 5/6
Klimat 4/6
Scenariusz i reżyseria 4/6
Zdjęcia 5/6
Aktorstwo 5/6
Muzyka 5/6
Klimat 4/6
0 komentarze:
Prześlij komentarz